Obrzydliwa nijakość

Laodycea, położona na zachodzie dzisiejszej Turcji, umiała radzić sobie z problemami, nawet wielkimi. Gdy po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło miasto, Rzymianie proponowali pomoc, Laodycea odmówiła jej przyjęcia, bowiem nie brakowało jej środków, by samodzielnie podnieść się z ruin. Miasto było bogate, znane z wyrobu czarnej wełny na dywany i ze słynnej szkoły lekarskiej, produkującej maści. Tymczasem właśnie Kościół w Laodycei będzie adresatem najsurowszego spośród siedmiu Listów, zawierającego ostre zarzuty i żadnych słów pochwały. Słowo nagany nie jest nigdy ostatnim słowem Chrystusa: właśnie w tym liście znajdziemy piękne obietnice i zaproszenie do głębokiej zażyłości ze Zbawicielem.

Aniołowi Kościoła w Laodycei napisz: To mówi Amen... Dziwny tytuł! Dla większości współczesnych czytelników słowo „amen” jest pustą formułą kończącą modlitwy, „bardziej wtajemniczeni” wiedzą, że „amen” znaczy „niech się tak stanie”. Tymczasem za tym krótkim wyrazem kryje się bardzo szerokie znaczenie hebrajskiego czasownika aman, który oznacza „opierać się na czymś pewnym”, a w konsekwencji – „wierzyć”. Gdy dla nas słowo „wierzyć” kojarzy się z czymś mglistym, trudnym do potwierdzenia, Hebrajczykom kojarzyło się z postawieniem nogi na skale, na bezpiecznym podłożu. Giancarlo Biguzzi schodzi jeszcze głębiej w swoim komentarzu, wskazując, że ten czasownik był często używany w odniesieniu do dziecka wtulonego w ramiona matki, zatem wyraża on bezpieczeństwo kogoś, kto sam z siebie byłby słaby i bezbronny. Właśnie takim niezawodnym oparciem, gwarancją bezpieczeństwa jest Chrystus dla adresatów listu, nie tylko dla chrześcijan Laodycei, ale dla swoich wiernych wszystkich czasów. Uczniowie Jezusa są nieraz chwiejni, słabi, zmienni, ale On jest „Amen”, jest pewny i wiarygodny.

O tej wiarygodności mówi też następny tytuł: Świadek wierny i prawdomówny. Całe życie Chrystusa było wyrazistym świadectwem dawanym Bożej Prawdzie. Greckie słowo „świadek” (martys) oznaczało zarówno głosiciela jakichś poglądów, jak i świadka w sądzie; w przypadku Jezusa i Jego uczniów świadectwo dawane Ewangelii prowadziło często do oskarżenia przed sądem, a ostatecznie do tego, z czym dziś kojarzy się nam to greckie słowo (por. martyrologia) – do tego heroicznego świadectwa, jakim jest męczeństwo. Jak zobaczymy, adresatom listu jest bardzo daleko do heroizmu...

Chrystus przedstawia się dalej jako Początek stworzenia Bożego. Oczywiście, nie oznacza to, jakoby byłby On jednym ze stworzeń, ale że jest, jak brzmi grecki oryginał – Arche, a więc Zasadą – Początkiem stworzenia. Ciekawa rzecz, że gdy św. Paweł pisał list do Kolosan, mieszkańców miasta położonego kilkanaście kilometrów od Laodycei, określił Chrystusa tytułami Pierworodny wobec każdego stworzenia i Początek (Kol 1, 15.18). Widać, że w tej części starożytnej Anatolii kwestia roli Chrystusa w dziele stworzenia była szczególnie rozważana przez Jego uczniów. Nie jest to bowiem tylko problem dla filozofów: jeśli Chrystus był obecny i brał udział w dziele stworzenia, ma też moc nad wszystkim, jest On – razem z innymi Osobami Boskimi – ostatecznym punktem odniesienia dla wszystkiego, co istnieje.

Po tym szerokim i jakże wymownym przedstawieniu siebie Chrystus przechodzi zaraz do poważnego oskarżenia: Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Owszem, wierni z Laodycei nie odrzucili wiary (zimny), ale nie wykazują żadnej żarliwości (gorący). Absolutna przeciętność, miernota!

Niektórzy komentatorzy widzą w tym obrazie nawiązanie faktu, iż Laodycea sprowadzała wodę kanałami z gorących źródeł w sąsiednim mieście, a po drodze woda traciła temperaturę. W starożytności uważano (medycyna ludowa podziela tę opinię), że letnia woda powoduje wymioty. To tłumaczy nam sens następnych zdań. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust. Ostatnie słowa można też przetłumaczyć: „chcę cię zwymiotować z mych ust”. Chrystus mówi do Kościoła w Laodycei (ale też i do nas): „Obyś się zdecydował, czy chcesz być zimny, czy gorący, a ty jesteś zupełnie nijaki, mdły”.

To zdumiewające, że te chyba najostrzejsze słowa Chrystusa słyszy wspólnota, w której pozornie nie dzieje się nic złego według naszych ocen. Nie słyszymy tu oskarżeń o rozpustę czy uleganie herezjom; jest to raczej, używając słów z omawianego niegdyś Listu do Kościoła w Efezie, odejście od pierwotnej miłości.

Co spowodowało ten spadek gorliwości? Dowiadujemy się o tym z następnych słów listu: Ty bowiem mówisz: „Jestem bogaty”, i „wzbogaciłem się”, i „niczego mi nie potrzeba”, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny i ślepy, i nagi. Pamiętamy odpowiedź daną Rzymianom proponującym pomoc („Niczego mi nie trzeba”), pamiętamy o bogactwach Laodycei. Miasto, które produkuje wełnę, słyszy: „Jesteś nagi”; miasto słynące z maści słyszy: „Jesteś ślepy”; bogata Laodycea dowiaduje się, że jest biedna! Wszystkie powody do dumy zostają zanegowane. Gdy Kościół w Smyrnie zdawał się biedny w oczach świata, ale był bogaty w oczach Jezusa, teraz bogata Laodycea okazuje się biedna, ślepa i naga.

Wielkim problemem Laodycei jest fałszywe poczucie samowystarczalności i bezpieczeństwa, związane ze świadomością posiadanego bogactwa. Laodycea nie czuje potrzeby ciągłej więzi z Jezusem, wzywania Jego pomocy i miłosierdzia, bo przecież wszystko ma, wszystko idzie dobrze... Przyznam, że czasem ja też czuję się „mieszkanką Laodycei”: zauważyłam, że chwile największego marazmu duchowego

w moim życiu to te okresy, gdy zdaje się, że „wszystko mam i niczego mi nie trzeba”. Jak łatwo wtedy zapomnieć o własnej słabości i zależności, jak łatwo wtedy zapomnieć o kochającym niewidzialnym Ojcu, który daje mi to wszystko, co w tym czasie wydaje mi się „należne i oczywiste”... Stąd naprawdę błogosławione bywają te chwile, gdy odkrywamy, że jesteśmy „biedni, ślepi i nadzy”, że bez Niego nic nie możemy uczynić.

Fałszywe poczucie bezpieczeństwa niekoniecznie musi wiązać się z posiadaniem wielkich dóbr materialnych; niekiedy ludzie ubodzy noszą w sobie przesadną dumę, pewien „kompleks Zosi Samosi”, który każe im myśleć, że gdyby uznali w sobie jakiś brak, gdyby zwrócili się do kogoś (nawet do Boga!) o pomoc, byłoby to dowodem ich życiowej niezdarności. „Ja sobie dam radę... nie potrzebuję nikogo i nikt nie będzie mi dyktował, co ma robić”. Poleganie wyłącznie na sobie i własnej opinii to też bardzo niebezpieczne bogactwo. Przecież można mieć wszystko według ludzkiej logiki, a nie mieć tego, co najważniejsze. Można mieć skarby w banku i puste konto w niebie.

Dlatego w tym liście chyba jedyny raz Jezus proponuje nam interesy z Nim... Dziwna to transakcja, bo u Jezusa, rzecz jasna, kupuje się za darmo, trzeba tylko chcieć przyjść do Niego. Radzę ci kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe szaty, abyś się przyodział, a nie ujawniła się haniebna twa nagość, i balsamu do namaszczenia twych oczu, byś widział. Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę. Bądź więc gorliwy i nawróć się!

Tylko Jezus może dać to, co jest prawdziwym skarbem, tylko On potrafi okryć haniebną nagość człowieka. Przypomnijmy sobie tę scenę, gdy Bóg daje ubranie Adamowi i Ewie po grzechu pierworodnym... tu jednak, jak mówiliśmy, nie chodzi zapewne o wielkie grzechy, ale o tę duchową bezbarwność, nijakość, która potrzebuje przyobleczenia w biel, kolor, który w Apokalipsie charakteryzuje Chrystusa zmartwychwstałego i Jego lud. Zatem to Jezus nadaje człowiekowi pewną „wyrazistość” i tylko On pozwala widzieć w sposób niezafałszowany.

Ostre słowa, które nie są „naganą dla samej nagany”, są zbawienną terapią służącą nawróceniu. Bo Chrystus, tak „letnio” traktowany przez Laodycejczyków, pragnie żyć z nimi w głębokiej relacji; On wciąż puka (dosłownie wręcz uderza!) do drzwi, które pozostają zamknięte, bo otworzyć je można tylko od wewnątrz. Oto stoję u drzwi i kołaczę...

Przypomnijmy sobie przepiękne słowa z Pieśni nad Pieśniami 5, 2: Ja śpię, lecz serce me czuwa: Cicho! Oto miły mój puka! «Otwórz mi, siostro moja, przyjaciółko moja, gołąbko moja, ty moja nieskalana, bo pełna rosy ma głowa i kędziory me – kropli nocy». Piękny tekst... ale uwaga! Także w tej aluzji kryje się poważne ostrzeżenie. Ci, którzy dobrze znają Pieśń nad Pieśniami, zapewne pamiętają dalszy ciąg tej sceny: oblubienica, trochę przekorna i rozkapryszona, ociąga się z otwarciem drzwi pod różnymi pretekstami, a gdy wreszcie raczy wstać, za drzwiami już nie znajdzie nikogo; oblubieniec odszedł.

Chrystus też nie narzuca nikomu swojego towarzystwa, nie wchodzi na siłę. Stoi u drzwi i kołacze, odzywa się... ale czy Kościół usłyszy Jego głos? Czy, jak ktoś pięknie powiedział, rozpozna Go w różnych sposobach przemawiania? Czy pozna, że to On, ten, który powiedział: Moje owce znają mój głos...

Jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego.... te słowa brzmią podobnie do słów zapisanych w Ewangelii Janowej 14, 23 – Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego i uczynimy mieszkanie. Łącząc te dwa teksty, można by powiedzieć: „Jeśli Mnie kto miłuje, otworzy drzwi”. Miłość wyrażająca się życiem zgodnym z Ewangelią jest otwarciem drzwi Chrystusowi.

Jezus pragnie wejść nie po to, by zasiąść jak król i wydawać rozkazy, ale by uczestniczyć ze swoim uczniem w tym, co dla starożytnych było najlepszym wyrazem serdecznej zażyłości: ...i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną. Ja z nim, a on ze Mną – Chrystus jakby wprowadza ucznia na swój poziom, zasiadając z nim razem do stołu. Ten obraz często odczytuje się w sensie eucharystycznym, bo przecież podczas każdej Mszy św. zasiadamy do Stołu Pańskiego. A w tle tej zapowiedzi jawi się też inny stół – ten stół wiecznej uczty w domu Ojca, gdzie będziemy zasiadać z Abrahamem, Izaakiem... i tyloma innymi braćmi.

Będziemy dzielić stół z Jezusem, ale też będziemy dzielić Jego tron, co więcej, tron Jego, Ojca i Ducha (choć o tym ostatnim nie mówi się tu wprost). Zwycięzcy dam zasiąść ze Mną na moim tronie, jak i Ja zwyciężyłem i zasiadłem z mym Ojcem na Jego tronie. Kto ma uszy, niechaj posłyszy, co mówi Duch do Kościołów.

Warto więc otrząsnąć się z tej obrzydliwej nijakości, na którą sam Chrystus nie może patrzeć – nie dlatego, że ona nie pasuje do Jego upodobań smakowo – estetycznych, ale dlatego, że tak bardzo kocha, iż nie może znieść świadomości, iż ukochana osoba stoi na równi pochyłej: niby nie dopuszcza się wielkich zdrad, niby wszystko jest w porządku, ale stopniowo słabną duchowe siły, bo brakuje tej ożywczej więzi z Panem, stopniowo sumienie zaczyna ślepnąć, a Ten, który był najbardziej ukochanym, wydaje się coraz bardziej obcy.

Ileż małżeństw zna ten scenariusz wzajemnej relacji... i dobrze wie, do czego to prowadzi... 

Danuta Piekarz


Nr 5 (59), Wrzesień-Październik 2014