Dla mnie Kościół jest Oblubienicą

Rozmowa z o. Albertem Wachem OCD 
Prowincjałem Krakowskiej Prowincji Karmelitów Bosych

Ojcze Prowincjale, czy można powiedzieć, że bez Kościoła nie ma zbawienia, czyli że – tylko będąc członkiem Kościoła – można być świętym?

Oczywiście, że tak można, a nawet należy powiedzieć, chociaż mam świadomość, że dotykamy tu kwestii niezwykle delikatnej, która w naszych czasach domagałaby się wielu subtelnych rozróżnień i bardzo precyzyjnych wyjaśnień. Zwrócę uwagę tylko na dwie rzeczy. Po pierwsze, musimy sobie uświadomić, że Kościół, i to, co stanowi jego rdzeń – świętość, są rzeczywistościami dzisiaj zupełnie niezrozumiałymi. Wyrażone w pytaniu twierdzenia mogą więc szokować swoją jednoznacznością. W uszach przeciętnego człowieka mogą pobrzmiewać jako apodyktyczne roszczenie sklerykalizowanej instytucji. Kościół bowiem widziany jest głównie jako instytucja, jako jedna z wielu organizacji, która, owszem, stawia sobie wzniosłe cele, ale jak każda organizacja ludzka ma też swoje słabości i ograniczenia, dlatego nie można jej do końca zaufać, a cóż dopiero powierzać jej swoje zbawienie. Opisywany językiem socjologicznym Kościół, postrzegany jest jedynie przez pryzmat jego grzesznych członków. W konsekwencji zostaje zanegowany. Powszechnie powiela się slogan: „Chrystus tak, Kościół nie”. Nie dostrzega się natomiast – i to jest druga rzecz, którą chciałbym powiedzieć – głębokiej, ukrytej dla niewtajemniczonych oczu prawdy, że Chrystus nie istnieje bez Kościoła. Ściśle i nierozerwalnie związał On ze sobą Kościół, swoje Mistyczne Ciało, i jako taki chce dokonywać zbawienia ludzkości. Nie tylko Głowa, ale Głowa i Ciało. Cały Chrystus. A ponieważ On jest jedynym Pośrednikiem i Zbawcą, więc nie ma mowy o zbawieniu lub byciu świętym bez związku z Chrystusem, bez bycia członkiem Jego Ciała, które On nieustannie pielęgnuje, karmi i utrzymuje przy życiu, przelewając na nie pełnię swojej miłości i świętości.

A co w takim razie z tymi, którzy nigdy formalnie do Kościoła nie należeli, np. z Sokratesem czy Buddą?

Ojcowie Kościoła, ci wielcy nauczyciele Bożej prawdy z pierwszych wieków chrześcijaństwa, chociaż stanowczo utrzymywali, że „poza Kościołem nie ma zbawienia”, nie wahali się jednocześnie mówić o „świętych ukrytych” (św. Augustyn) między poganami. Zdawali oni sobie sprawę z możliwości zbawienia także niechrześcijan. Łaska bowiem, w wiadomy jedynie dla Boga sposób, zostaje ofiarowana każdemu człowiekowi i każdy człowiek dobrej woli może ją rozpoznać i przyjąć. Promieniowanie tej łaski poza Kościół nie dokonuje się jednak bez udziału Kościoła. Jan Paweł II w książce Przekroczyć próg nadzieiprzytacza soborowe rozróżnienie na tych, którzy przynależą do Kościoła (chrześcijanie) i tych, którzy w jakiś sposób są do niego przyporządkowani (wierzący w Boga niechrześcijanie). I kończy swoją wypowiedź: „obszarem zbawienia może być nie tylko formalna przynależność, ale też i owe formy przyporządkowania”. Nie jest to nauka nowa. Już starożytni ojcowie mówili przecież o Kościele pochodzącym od Abla (Ecclesia ab Abel). Jego członkami są więc nie tylko święci Pierwszego Przymierza, ale też postacie spoza Izraela. Wspomnijmy Melchizedeka, Cyrusa czy Hioba – najbardziej znanych, o których mówi już sama Biblia.

Czym w takim razie dla Ojca jest Kościół? Jak opisałby Ojciec tę rzeczywistość?

Jest to bardzo ważne pytanie dla każdego katolika. Szczególnie w naszych czasach, gdy w imię modnego pluralizmu tak łatwo wielu ludziom przychodzi głosić nie do końca przemyślane hasła relatywistyczne: „każdy ma swoją religię”, „wszystkie wspólnoty religijne są jednakowo wartościowe, byleby szczerze je wyznawać”, a ostatecznie: „wystarczy być dobrym – przynależność religijna nie ma większego znaczenia; zależy ona od miejsca urodzenia”… Zamiast tego rodzaju bojaźliwej ucieczki w abstrakcję, proponuję konkret. Dla mnie Kościół nie jest czymś, ale kimś. Jest Oblubienicą. Odkrywam go, jego centrum, szczególnie jego katolickość, w ciasnej izdebce domku nazaretańskiego, w rozmowie Maryi z Aniołem, gdzie kontempluję prawdziwą Oblubienicę Chrystusa, bezwarunkowo oddaną swemu Oblubieńcowi. W Jej zgodzie na wszystko, a więc i na krzyż, jest już obecna cała Wspólnota Kościoła. W Jej matczynym sercu swoje miejsce znajdują wszyscy: święci i grzesznicy, bliscy i dalecy. Nie muszę zatem sztucznie poszerzać granic Kościoła w obawie, żeby nie być posądzonym o brak tolerancji i ciasnotę. Wystarczy, że tak jak Ona, Oblubienica Chrystusa i moja Matka, powiem „tak” boskiemu Oblubieńcowi; wystarczy, że przyjmę do swojego serca Jego słowo, a wówczas jeszcze głębiej zrozumiem tajemnicę Kościoła, a tym samym – swoją tajemnicę. Sęk jednak w tym, że dzieci, które Ona w bólach rodzi, a do których należę również ja sam, niejednokrotnie z wielkim trudem i dopiero po długim czasie odkrywają prawdę o pięknie Kościoła. Bywają jednak i takie, że w ogóle wstydzą się przyznać do Niego i nazwać go swoją Matką. Nie potrafią okazać Jej swojej wdzięczności. Mówią, że nie smakuje im chleb, jakim Ona je karmi i dlatego raz po raz idą szukać go gdzie indziej. Widząc zmarszczki na Jej twarzy, stają się Jej prześmiewcami i prześcigają się w krytyce Jej zewnętrznych rysów. To wszystko znaczy, że niewiele zrozumieli z tego, czym w rzeczywistości jest Kościół.

Karmel to część Kościoła – jaką ma ona rolę do spełnienia wobec Niego?

„Cały Karmel jest maryjny”. Wydaje mi się zatem, że jego szczególnym zadaniem jest aktualizowanie tajemnicy Kościoła przede wszystkim w jego wymiarze niewieścim. Dzisiaj jest dużo, stanowczo za dużo akcentowana zewnętrzna, powiedziałbym męska strona Kościoła, która wciąż jeszcze ulega rozdęciu: instytucje, struktury, organizacja, programy… to wszystko coraz bardziej ciąży nam, którzy szukamy prostoty, zwyczajności i ciepła matczynego domu. Trzeba więc, aby Karmel jeszcze bardziej zwrócił się ku autentycznie kobiecej kontemplacji. Jeszcze bardziej musi zapatrzeć się na Maryję, nie na pędzący do przodu świat. Do tego stopnia musi się na Nią zapatrzeć, żeby dostrzec w Jej życiu konkretyzację i uosobienie Kościoła, a w Kościele uniwersalizację i katolickość Maryi. Musi nauczyć się łączyć z całą swobodą eklezjologię z mariologią.

400 lat temu przybyli do Krakowa pierwsi karmelici bosi. Jakie refleksje nasuwają się Ojcu w związku z tym jubileuszem?

Z okazji jubileuszu wydana została piękna Księga pamiątkowa pod redakcją O. Honorata Gila, która zawiera szereg ciekawych artykułów ukazujących obecność karmelitów bosych na ziemiach polskich i ich wkład w życie tutejszego Kościoła. Jest to niezwykle inspirująca lektura. Pokazuje nie tylko to, co było, ale zmusza do postawienia sobie pytań o to, co będzie, o naszą przyszłość. Czterechsetletnia historia karmelitów bosych w Polsce, jak widać wyraźnie z tej księgi, nie była znaczona jedynie równomiernym tykaniem mechanicznego zegara. Znaczona była przede wszystkim wydarzeniami, często bardzo burzliwymi wydarzeniami, które tworzyli i za które ponoszą odpowiedzialność konkretni ludzie. Inicjując je, musieli zatem widzieć w nich jakiś sens. Osobiście zastanawia mnie, co dla nas znaczy fakt, że my, duchowi synowie św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża, przybyliśmy do Polski na progu epoki nowożytnej, tej epoki, której duch jest tak bardzo rozdwojony. Jest skupiony na podmiocie, na jego introspekcyjnie analizowanym wnętrzu, na badaniu, poznawaniu i realizowaniu samego siebie, ale też jest wciąż zajęty majsterkowaniem przy różnych zewnętrznych rzeczach. Myślę tu z jednej strony o charakterystycznych dla epoki nowożytnej tendencjach psychologizujących, a z drugiej o rozwoju nauki i techniki. Dokładniej, o rozerwaniu uprzedniej jedności człowieka z otaczającym go światem, jedności podmiotu z przedmiotem. I zastanawiam się, czy jako karmelici, „wyspecjalizowani” w życiu wewnętrznym, uczyliśmy siebie i ludzi modlitwy wewnętrznej z wystarczającą znajomością ducha tej epoki, wszystkich jego kluczowych rozterek? Czy dostatecznie byliśmy świadomi, że wchodzący do swojego wnętrza człowiek, zdany na własną intuicję, mógł się w tym wnętrzu, w jego labiryncie, zagubić, i przerażony, po odkryciu straszliwej pustki, mógł tym łapczywej chwytać się przeróżnych zewnętrznych rzeczy, których ostatecznie sam stał się ofiarą? Czy obchodzony jubileusz nie jest więc dla nas dobrą okazją do zrobienia rachunku sumienia najpierw ze znajomości wszystkich „siedmiu mieszkań twierdzy wewnętrznej”, jaką jest dusza ludzka, a następnie z ukazywania ludziom, że Bóg jest rzeczywistością „bardziej wewnętrzną niż najbardziej wewnętrzna część mnie samego” – interior intimo meo et superior summo meo – jak mawiał św. Augustyn, a za nim z taką mocą św. Teresa z Avila.

Czy polski Karmel terezjański ma swoją specyfikę, wnosi coś swojego, oryginalnego do wielkiej rodziny karmelitańskiej w świecie?

Nie umiałbym dzisiaj precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Może czas pozwoli mi na zdobycie większego doświadczenia w tym względzie. Powiedziałbym jednak, że tym, co wyróżnia w jakiś sposób cały Kościół i kulturę polską, jest przywiązanie do tradycji. Dobrze rozumiana tradycja posiada oczywiście swoją moc. Ale wydaje mi się, że akurat na tym polu powinniśmy bardziej popracować nad oczyszczeniem niektórych jej przejawów, a przede wszystkim nad głębszym jej zrozumieniem. Drugim konkretem, który wciąż jeszcze wyróżnia nas w wielkiej rodzinie karmelitańskiej, jest z pewnością bogactwo powołań i związana z tym młodość naszych wspólnot. Chcę jednak głęboko wierzyć, i tę wiarę zaszczepiać w sercach moich Współbraci, że ilość, a przede wszystkim jakość powołań, zależy bardziej od naszej duchowej płodności aniżeli od zmiennych czynników socjologicznych. Ale muszę przyznać, że warunki socjologiczne wpływają na mentalność pro- albo anty-płodnościową.

Został Ojciec kilka miesięcy temu Prowincjałem Krakowskiej Prowincji OCD. Czy można zapytać, jaki główny cel będzie Ojcu przyświecał podczas posługi przełożonego?

Mam wrażenie, że mówienie o celach wystawia na szwank tajemnicę płodności. Zakłada bowiem myśl o regulacji, kontroli i planowaniu. Chciałbym tego uniknąć, jakkolwiek zdaję sobie sprawę, że pewna doza planowania, szczególnie ojcu prowincji, jest potrzebna. Ważniejsze jednak jest bezinteresowne przeżywanie tego, co święte, piękne i wspaniałe, a co jest darem Boga dla Kościoła. Wsłuchanie się i przyjęcie do serca Jego zapładniającego słowa ma także dla mężczyzny większą wartość aniżeli tworzenie programów dla swojej posługi przełożonego. Ma to szczególne znaczenie w kontekście tego, co wcześniej powiedziałem o maryjności i kobiecości Karmelu. Prowincjał powinien zatem przewodzić także we wprowadzaniu ducha maryjnego w Prowincji. Tym bardziej, że Duch Święty, głosem ostatniej Kapituły, polecił mi zajęcie się razem ze Współbraćmi budowaniem komunii w naszych wspólnotach. A któż to potrafi lepiej czynić niż z Maryją? Czy można więc sobie postawić przed oczy wznioślejszy ideał?

Proszę powiedzieć kilka słów o swoich ulubionych autorach teologicznych i literackich.

Mistrzem dla mnie w teologii jest bez wątpienia H. Urs von Balthasar, ale bardzo odpowiada mi również teologia J. Ratzingera, obecnego papieża, H. de Lubaca, R. Guardiniego czy J. Danielou – żeby wymienić jedynie klasyków współczesnej teologii. Z Ojców Kościoła podziwiam wielkość i rozczytuję się w Orygenesie, Janie Chryzostomie i Augustynie. Na innych na razie niestety nie mam czasu. Generalnie lubię sięgać do klasyków filozofii. Z literatury natomiast rozkoszuję się w twórczości Ch. Peguy, który swój kunszt literacki połączył z głębią dociekań filozoficzno-teologicznych.

Na koniec pragnę zapytać, czy Ojca zdaniem Kościół w Polsce ma szansę stać się Kościołem misyjnym, niosącym orędzie Ewangelii tam, gdzie głosicieli Dobrej Nowiny brakuje, choćby w Europie Zachodniej, czy na innych kontynentach? I czy Karmel polski możej się czymś na tym polu pochwalić?

Tak, Kościół w Polsce ma szansę stać się Kościołem misyjnym, ale pod warunkiem, że w większym stopniu odda się kontemplacji ubóstwa boskiej miłości, i nie ulegnie pokusie szukania jakichś ubezpładniających zabezpieczeń dla siebie. A takich pokus w naszym otoczeniu jest dużo. Gdy chodzi natomiast o Karmel polski, to należy powiedzieć, że już od 35 lat prowadzi owocnie działalność misyjną w dwóch ubogich krajach środkowej Afryki, w Burundi i Rwandzie, gdzie może się poszczycić rodzimymi powołaniami, w tym pierwszym karmelitą z afrykańskiej ziemi. Prowadzimy również misję ewangelizacyjną na Ukrainie, tak bardzo duchowo zniszczonej przez totalitarny system komunizmu. Ponadto wspomagamy naszych współbraci na Słowacji, w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, w Rosji, na Węgrzech, na Łotwie, a także w samym Rzymie. Mówię tu tylko o misyjnej działalności Prowincji krakowskiej, a do tego należałoby dodać obecność w Argentynie braci z Prowincji warszawskiej, czy Sióstr karmelitanek bosych na Islandii i w Norwegii. Jest to dużo! Jestem jednak przekonany, że posługa misyjna jest najważniejszą naszą posługą apostolską i od niej najbardziej zależy duchowy kształt życia Prowincji. Musimy jednocześnie pamiętać, że przez tę posługę nie czynimy właściwie niczego nadzwyczajnego, ale jedynie spłacamy dług wdzięczności wobec misjonarzy z Włoch i Hiszpanii, którzy cztery wieki temu, udając się na misje do Persji, nie wahali się zatrzymać w Krakowie, aby tu założyć pierwszy klasztor karmelitański na ziemiach polskich.

„Głos Karmelu” (6/2005)