Jak żyć po śmierci Boga? - Umrzeć, aby zmartwychwstać – cierpienie - Piąte kazanie pasyjne

ks. Rafał Starzak

Nie wiem, czy pamiętasz, jak kiedyś będąc jeszcze dzieckiem, wbijałeś może gwoździe do drewna. Może kiedyś przytrafiło Ci się nawet wbijać gwoździa w rosnące drzewo. Różnica jest wielka – gdy wbijasz gwoździa w drewno nie czujesz nic. Gdy wbijasz w żyjącą tkankę drzewa, przechodzi Cię dreszcz, bo wiesz podświadomie, że to może zaboleć. Popatrz się na swoją rękę – bardzo ją kochasz, bo jest częścią ciebie. Wyobraź sobie, że przez tą rękę przechodzi dwadzieścia centymetrów żelaza, przebijając tkanki skóry, rwąc żyły i miażdżąc kości, podrażniając nerwy. Nie wyobrazisz sobie tego cierpienia. Chyba, że w swoim życiu doświadczyłeś takiego bólu.
Męka Pana naszego Jezusa Chrystusa, jest dla nas w tym wielkim poście Anno Domini 2006, stąpaniem po wąskiej kładce wiary, a właściwie przeskakiwaniem z kamienia na kamień, w wielkim strumieniu współczesnego świata. Byliśmy już na kamieniu o nazwie wiara, zatrzymaliśmy się na „prawdzie”, by przeskoczyć na „Boże Królowanie”. Naszą nogę oparliśmy również na „jedności”, która w ostatnich dniach w Polsce i Kościele jest tak bardzo potrzebna. Piąty kamień, na którym dziś stoimy, to kamień milowy, największy – to ogromny głaz. Nosi nazwę: cierpienie. Aby ten głaz nas nie przygniótł, postarajmy się wejść w tajemnicę, która aż do czasu Męki Chrystusowej była zakryta. Zakryta jest także dla tych, którzy zabili w swym sercu miłość do Boga.
Gdybyśmy lotem ptaka przemierzyli kulę ziemską wzdłuż i wszerz, to praktycznie w każdym miejscu, w każdym człowieku zobaczylibyśmy żywe cierpienie albo jego ślady. Cierpienie jest nam czymś tak bliskim i nieuniknionym jak śmierć. Może właśnie dlatego zrobiliśmy z niego tabu. Specyficzne tabu, które polega na tym, że cierpienie i śmierć stało się komercyjne: widzimy je w kinach, gazetach, Internecie, w wiadomościach i w faktach. Śmierć i cierpienie innych ludzi stało się rozrywką – najczęściej serwowaną w mediach. Ale jeśli cierpienie dotyka kogoś z mojej rodziny, mojego znajomego, kolegę z pracy, sąsiadkę – to staje się to najpierw sensacją, a potem tematem tabu. Tak wygląda współczesne spojrzenie na cierpienie, które odarte zostało z jakiegokolwiek sensu, a jedynym rozwiązaniem wydaje się go po prostu przerwać – przez eutanazję. 
A tymczasem w wielkim świecie nic się nie zmienia – dalej rządzą najsilniejsi, dalej najważniejszy jest zysk, wojny są domeną ekonomii, czego byliśmy świadkami podczas ostatniej wojny w Iraku. Świat jest nieczuły na cierpienie konkretnego człowieka. Każdy to wie. Z cierpieniem każdy musi więc rodzić sobie sam.
Stajemy dziś pod krzyżem. Znakiem śmierci i znakiem cierpienia. Opis męczarni człowieka na krzyżu mógłby być długi. To agonia, którą można porównać do wszechogarniającego bólu osoby w ostatnim stadium choroby nowotworowej. Ból, którego nie uśmierzą już żadne środki. Nie bolą poszczególne narządy czy miejsca, lecz cierpienie ogarnia całe ciało. Jezus na krzyżu umierał rzeczywiście około trzech godzin, tak jak przekazuje to tradycja. Zmarł o wiele wcześniej na skutek biczowania i wykrwawienia, bo standardowa męka krzyżowa trwała nawet do trzech dni. Jak pokazują wykopaliska archeologiczne, człowiek mógł być zawieszony na krzyżu na dwa sposoby – prosty, który znamy z naszych chrześcijańskich wizerunków oraz ukośny, kiedy nogi przybijano nie od góry stopy, ale z boku, poniżej kostki. Wtedy nogi były dodatkowo skręcone o 90 stopni. Obie te formy krzyżowania miały jeden cel: unieruchomić człowieka w niewygodnej pozycji, aby z czasem coraz bardziej zmęczony, umarł w końcu przez uduszenie – zatrucie dwutlenkiem węgla. Chrystus zawieszony na krzyżu cierpiał w dwóch pozycjach: w jednej wisiał przez dłuższy czas odpoczywając na wydechu, druga pozycja zmuszała go do podźwignięcia się na nogach i podciągnięcia na ramionach, aby zaczerpnąć powietrza. Gdy już nie miał sił się podciągać, nastąpiła śmierć. Dlatego też połamano golenie, czyli kości nogi między kolanem a stopą, współskazańcom Jezusa, aby przyśpieszyć ich zgon. Ale okrucieństwo krzyża nie jest tu najważniejsze. Najważniejszy jest testament z krzyża i trzy prawdy o cierpieniu, wyłożone w tym ostatnim wykładzie, jakiego udzielił Zbawiciel. Po pierwsze: gdy cierpisz, nawet jeśli masz świetną obsługę i bliskich na wyciągnięcie ręki, zawsze jesteś sam. Po drugie, cierpienie ogałaca ze wszystkiego – nic nie cieszy, bo drąży mnie ból. I po trzecie: cierpienie skupia człowieka na sobie. 
Czego w głębi serca boimy się najbardziej? Patrząc na przewlekle chorego, starszego, który z dnia na dzień dziecinnieje, którego mózg przestaje normalnie funkcjonować, który staje się nieznośny dla otoczenia, zgryźliwy, a nawet wulgarny, pytasz siebie: czy ja też tak będę cierpieć? Czy ja też tak zdziecinnieję albo odejdę od zmysłów? Jak się zestarzeję? Jaka czeka mnie śmierć?
Te pytania rodzą się, gdy patrzymy na Chrystusowy krzyż i na krzyż ludzkiego cierpienia. Ale nie wolno popełnić kardynalnego błędu: zatrzymania się na krzyżu i uczynienia z niego celu życia. Pokusa cierpiętnictwa jest bardzo wielka, a świat tylko na nią czeka, by z ludzi cierpiących zrobić karykatury człowieczeństwa, które wyrzuca się, gdy się już znudzą. Stojąca pod krzyżem Miriam nie umarła z żalu. Choć jej serce pękło, nie poddała się i nie umarła z rozpaczy. Warto podkreślić, że Maryja prawdopodobnie nie widziała zmartwychwstałego Chrystusa. Apostołowie go spotkali, rozmawiali z nim po zmartwychwstaniu, widzieli jak jadł. W pamięci Matki Bożej pozostał obraz jej martwego Syna trzymanego na rękach. Jej wiara była tak wielka, że nie tylko nie zwątpiła, lecz stała się Matką rodzącego się Kościoła. Pięćdziesiąt dni później Wieczerniku była świadkiem bierzmowania dziejów świata. Sam Chrystus też nie pozostaje na krzyżu – zdjęty z niego odniesie największe zwycięstwo nad starym porządkiem świata, w którym śmierć była sprawą ostateczną. Nie wolno więc nam – choć zabrzmi to paradoksalnie – skupić się wyłącznie na krzyżu, zapominając o jego paschalnym charakterze. Cierpienie ma o tyle sens, o ile jest zanurzone w zmartwychwstanie. Paradoks chrześcijaństwa polega na tym, że trzeba umrzeć, aby żyć. To stwierdzenie posiada wiele znaczeń. Trzeba tu na ziemi oddać swoje życie Bogu, aby życie zyskać. Trzeba, by umarł w nas stary człowiek grzechu, a narodził się nowy Adam wypełniony stale Duchem Świętym. Trzeba cierpieć, ale tylko po to by się udoskonalić, czyli zbliżyć do postawy Jezusa. Na końcu każdej drogi krzyżowej jest zmartwychwstanie.
Gdy odchodzisz od kratek konfesjonału, chyba rzadko dochodzi do ciebie myśl, że oto przed chwilą Bóg darował ci nowe życie. A przecież to tak, jakbyś odzyskał zdrowie po nieuleczalnej chorobie. Wiele jest świadectw ludzi, którzy zostali uzdrowieni. Wyobraź sobie jednak sytuację całkowicie odwrotną: oto nagle tracisz wzrok. Pozostają ci tylko w pamięci zapamiętane obrazy bliskich, kolory jesieni, krajobrazy. Jak byś zareagował, gdyby po wyjściu z kościoła wjechał w ciebie rozpędzony motocyklista i złamał by ci kręgosłup? Do końca życia na inwalidzkim wózku. Może pomyślisz, że przesadzam. Że to taka abstrakcja. Ale to może się stać.
Na przełomie XIX i XX w. żyła w Stanach Zjednoczonych kobieta, która dostała od Boga szczególny dar, specyficzną umiejętność. Znoszenia cierpienia. Gdy miała osiem lat zachorowała na nieuleczalną chorobę, która zaatakowała jej zmysły: powoli traciła wzrok i słuch. Gdy choroba osiągnęła apogeum, jej kontakt ze światem dokonywał się tylko i wyłącznie na poziomie dotyku. Miała wspaniałą guwernantkę, która nauczyła ją alfabetu i języka dłoni. Osoba niewidząca i niesłysząca trzyma za rękę swego opiekuna i przez różne ułożenie palców na jego dłoni przekazuje informacje. Helena Keller, bo tak brzmi nazwisko tej niezwykłej Amerykanki, dzięki pomocy swej niezwykłej nauczycielki, zrobiła światową karierę – jeździła po całym świecie dając świadectwo, że nawet z tak ciężkim kalectwem można żyć. Bo chorobę trzeba zaakceptować, jeśli jest nieuleczalna, ale nigdy nie można się jej poddać. Helena Kelner napisała nawet autobiografię, która stała się światowym bestsellerem. Skąd płynęła ta niesamowita siła do życia tej kobiety? Zaakceptowała swoje ograniczenie, ale z drugiej strony łamała wszelkie ograniczenia. Owocem takiej postawy była wolność.
Przypomnij sobie o tej kobiecie, gdy narzekasz, że słabo widzisz. Przypomnij sobie o tę kobietę, gdy narzekasz, że słabo słyszysz. Nie narzekaj, że ci źle. Postaraj się przyjąć cierpienie. Mówię te słowa także do siebie patrząc w swoją przyszłość, bo według badań tanatologicznych najgorszymi pacjentami wśród terminalnie chorych są księża i psycholodzy. Bo myśmy już w życiu za dużo usłyszeli i powiedzieli o przyjmowaniu krzyża.
Cierpienie jest zatem drogą do nieba. W historii Kościoła było wielu świętych, którzy przez swe cierpienie złączyli się z Bogiem: Apostołowie i męczennicy pierwszych wieków, św. Teresa od Dzieciątka Jezus, św. Ojciec Pio, św. S. Faustyna Kowalska, męczennicy drugiej wojny światowej, czy świeża w naszej pamięci osoba schorowanego, ale kochanego Ojca Świętego Jana Pawła II. Ci ludzie, bo byli ludźmi tak samo jak ty i ja, pokazali jak mamy cierpieć i w jaki sposób nie bać się śmierci. Jeden z mędrców starożytnego chrześcijaństwa powiedział kiedyś, że kto śpiewa, ten się dwa razy modli. Można to powiedzenie sparafrazować: kto znosi ból akceptując swoje cierpienie, ten modli się dziesięć razy więcej. Bracie i siostro! Weź udział w cierpieniu Chrystusa – gorzkie żale nie skończoną się w tym roku w Wielki Piątek – noś je cały czas w swoim sercu! Gdy będziesz cierpieć popatrz na krzyż i znoś ten ból jak Ten, który na tym krzyżu wisiał! Pamiętaj, że zawsze po krzyżu przychodzi zmartwychwstanie – bez niego cierpienie i krzyż nie mają sensu.
Chrystusowa Męka wiodła nas w tym roku po krętych uliczkach współczesnego świata. To ostatnie nasze spotkanie pasyjne. Już Wielki Tydzień stuka w okna naszych domów palmami Niedzieli Męki Pańskiej. Bóg stuka do naszych serc delikatnie i prosi byśmy Go zaprosili do środka. Siostro, bracie. Gdy staniesz na ostatnim kamieniu wędrówki w górę strumienia życia, kamieniu cierpienia i śmierci, pamiętaj, że przejdziesz po nim bezpiecznie tylko wtedy, gdy za rękę chwycisz Boga. Samemu się utopisz. Nie pozwól, abyś swoim życiem zabił Boga w sercu. Ten grzech bogobójstwa, zabicia wiary, może Ciebie zatracić na wieki. Niechaj zakończeniem naszych spotkań z cierpiącym Chrystusem będą słowa Romana Brandtstaettera:
Chwała Chrystusowym ranom
I gwoździom wbitym w ręce i nogi Boga,
I włóczni wbitej w Jego bok,
Albowiem gwoździe i włócznia
Otworzyły bramę niebiosów,
Tak jak uderzenie mieczów i taranów
Otwiera bramę oblężonego miasta.
Chwała Chrystusowym ranom,
Źródłom objawionym,
Z których płynie krew Boga.
Ta krew jest strumieniem róż i balsamu,
Rzeką słodkiego miodu,
A bezcenna jest jak indyjski kamień.
Chrystusie,
Jesteś, który jesteś.
Przyszedłeś i przychodzisz co chwila
W kole służebnych aniołów,
Albowiem każda chwila
Jest ostatecznością
I jest czasem Twojego gniewu,
I jest czasem Twojego miłosierdzia,
Chrystusie. Amen.