IV. SPRAWIEDLIWOŚĆ WZGLĘDEM STWÓRCY - Małżeństwo cd

Człowiek opanowuje naturę przez to, że coraz pełniej wykorzystuje ukryte w niej możliwości. Przeniesienie do naszego problemu wydaje się stosunkowo przejrzyste, szczegółowo wnikniemy w nie jeszcze w dalszym ciągu tego rozdziału. Na odcinku popędu seksualnego człowiek również nie może odnieść zwycięstwa nad "naturą" przez jej gwałcenie, ale tylko przez dostosowanie się do jej immanentnej celowości dzięki zrozumieniu praw, które rządzą tym popędem, oraz wykorzystanie ukrytych w nim możliwości. Stąd przebiega transmisja do miłości. Skoro stosunek seksualny opiera się na popędzie, wciąga drugą osobę w całokształt faktu i przeżycia, przeto odniesienie do tej osoby pod względem swej wartości moralnej kształtuje się pośrednio poprzez sposób zaangażowania popędu w stosunku seksualnym. Człowiek może pozostać wierny osobie we właściwym dla niej porządku miłości, o ile jest wierny naturze. Gdy gwałci naturę, "gwałci" także osobę czyniąc ją przedmiotem użycia zamiast przedmiotem miłości. 

Gotowość rodzicielska w stosunku małżeńskim chroni miłość, jest nieodzownym warunkiem zjednoczenia prawdziwie osobowego. Zjednoczenie osób w miłości nie musi się realizować poprzez stosunek seksualny. Gdy jednak realizuje się w ten sposób, wówczas personalistyczna wartość stosunku seksualnego nie może być zabezpieczona bez gotowości rodzicielskiej. Dzięki niej obie zjednoczone osoby postępują zgodnie z wewnętrzną logiką miłości, respektują jej wewnętrzną dynamikę i otwierają się ku nowemu dobru, które w tym wypadku jest wyrazem twórczej siły miłości. Gotowość rodzicielska służy tutaj do przełamania obustronnego (lub bodaj jednostronnego za przyzwoleniem drugiej strony) egoizmu, poza którym kryje się zawsze używanie osoby. 

Wszystko, jak widać, opiera się na założeniu, wedle, którego zachodzi ścisły związek między porządkiem natury a osobą oraz realizacją, ludzkiej osobowości. Trzeba przyznać, że człowiekowi trudno zrozumieć uznać porządek natury jako pewną "wielkość abstrakcyjną" (zwykle wówczas miesza się go z "porządkiem przyrodniczym" i przez to właśnie unicestwia)73 . Daleko łatwiej jest pojąć konstytutywną dla moralności a więc też dla realizacji ludzkiej osobowości - siłę porządku natury, o ile dostrzega się za nim osobowy autorytet Stwórcy. Stąd całokształt niniejszych rozważań nosi tytuł "Sprawiedliwość względem Stwórcy". Samo to pojęcie zostanie jeszcze osobno przeanalizowane. 

W praktyce problem o tyle nie jest łatwy, że miłość w związku ze współżyciem seksualnym, i w ogóle w związku z całym obcowaniem: osób różnej płci, bardzo łatwo ulega subiektywizacji. W jej następstwie bierze się, za miłość samo doraźne przeżycie miłosne (erotyczne). Rozumuje się wówczas tak: nie ma miłości bez przeżyć miłosnych. 

Rozumowanie to nie jest całkowicie błędne, jest tylko niepełne. Całościowo, bowiem ujmując problem, trzeba powiedzieć tak: nie ma miłości bez wzajemnej afirmacji wartości osoby, na niej, bowiem opiera się osobowe zjednoczenie mężczyzny i kobiety. Przeżycia miłosne zaś służą temu zjednoczeniu, czyli miłości) o tyle, o ile nie sprzeciwiają się wartości osoby. A zatem nie wszystkie przeżycia miłosne (erotyczne) służą naprawdę zjednoczeniu osób y i x w miłości. Z pewnością nie służą jej te przeżycia, które obiektywnie biorąc przekreślają w jakiś sposób wartość osoby. Otóż właśnie przeżycia erotyczne związane ze stosunkiem płciowym mężczyzny i kobiety a wyłączające pozytywnie moment rodzicielski ("mogę być ojcem", "mogę być matką") przekreślają wartość osoby. Wartość osoby uwydatnia się bowiem z jednej strony w działaniu w pełni świadomym oraz w pełni zharmonizowanym z obiektywną celowością świata ("porządek natury"), z drugiej zaś dzięki wyłączeniu osoby od wszelkiego "używania". Istnieje gruntowne przeciwieństwo pomiędzy "miłować" a "używać" w odniesieniu do osoby. 

Warto w tym miejscu nawiązać do analizy wstydu oraz do zjawiska prawa) absorpcji wstydu seksualnego przez miłość, o czym była mowa w rozdziale poprzednim. We współżyciu małżeńskim zarówno wstyd, jak i proces jego prawidłowej absorpcji przez miłość wiąże się z dopuszczeniem do głosu gotowości do rodzicielstwa, owego "mogę być matką", mogę być ojcem". Przy pozytywnym, tendencyjnym wykluczeniu tej ewentualności współżycie płciowe nabiera cech bezwstydu. Okoliczność, że współżycie to realizuje się w ramach prawowitego małżeństwa, zwykle nie zaciera tych cech bezwstydu w poczuciu osób tak właśnie wykluczających możliwości rodzicielstwa. Inna rzecz, iż poczucie to nie budzi się u wszystkich osób jednakowo. Może się czasem wydawać, że u kobiet budzi się ono łatwiej niż u mężczyzn. Z drugiej strony trzeba podkreślić, że ten wstyd małżeński, (który stanowi fundament czystości małżeńskiej) natrafia na świadomości zarówno kobiety, jak i mężczyzny na mocny opór. Opór ten wypływa z lęku przed rodzicielstwem, przed macierzyństwem i ojcostwem. Mężczyzna i kobieta "boją się dziecka", które nie tylko jest radością, ale także ciężarem, czemu nie sposób zaprzeczyć. Kiedy jednak lęk przed dzieckiem jest przesadny, wówczas paraliżuje miłość, bezpośrednio zaś przyczynia się on do stłumienia reakcji wstydu. Istnieje rozwiązanie prawidłowe, godne osób na, drodze wstrzemięźliwości, to jednak domaga się opanowania przeżyć erotycznych. Wymaga to też gruntownej kultury osoby i "kultury miłowania". Autentyczna wstrzemięźliwość małżeńska wyrasta ze wstydu, który: reaguje negatywnie na każdy przejaw "używania" osoby, ale i - z drugiej strony - reakcja wstydu okazuje się tym silniejsza, im bardziej autentyczna jest wstrzemięźliwość, a wraz z nią kultura osoby i "kultura miłowania". 

Jest to reakcja naturalna, elementarny składnik naturalnej moralności. Mogą o tym zaświadczyć następujące zdania z Autobiografii Gandhiego: "Moim zdaniem twierdzenie, jakoby akt płciowy był czynnością samorzutną, podobnie jak sen lub zaspokojenie głodu, jest szczytem ignorancji. Istnienie świata jest uzależnione od aktu rozmnażania się, a wobec tego, że świat jest domeną, którą rządzi Bóg, i stanowi odbicie Jego władzy, akt rozmnażania winien podlegać kontroli mającej na celu rozwój - życia na ziemi. Człowiek, który to rozumie, za wszelką cenę będzie dążył do panowania nad swoimi zmysłami i uzbroi się w wiedzę, która jest niezbędna dla fizycznego i duchowego rozkwitu jego potomstwa, a owoce tej wiedzy przekaże przyszłości i dla jej pożytku". W innym miejscu swej Autobiografii wyznaje Gandhi, że dwukrotnie w życiu uległ propagandzie zalecającej sztuczne środki dla wykluczenia możliwości poczęcia. Doszedł jednak do przeświadczenia, "iż należy raczej działać za pomocą impulsów wewnętrznych, opanowaniem czy też samokontrolą [...]". Dodajmy, że jest to jedyne rozwiązanie problemu świadomego rodzicielstwa, świadomego ojcostwa i świadomego macierzyństwa, na poziomie godnym osób. Nie można zaś, rozwiązując ten problem, pomijać podstawowego faktu, że człowiek, kobieta i mężczyzna, jest osobą. 

W związku z całokształtem wywodów poświęconych rozrodczości i rodzicielstwu dwa pojęcia domagają się osobnej i szczegółowej zarazem analizy. Pierwsze pojęcie to "rodzicielstwo in potentia", drugie - "pozytywne wykluczenie prokreacji". Są one z sobą tak ściśle związane, że - bez zrozumienia pierwszego niepodobna zrozumieć drugiego. 


Pisząc o moralnej prawidłowości współżycia płciowego w małżeństwie, podkreślamy stale, że zależy ona od włączenia w świadomość i wolą mężczyzny oraz kobiety gotowości do rodzicielstwa, owego "mogę być ojcem", "mogę być matką", bez niego, bowiem sam stosunek małżeński osób niedotkniętych wrodzoną albo nabytą bezpłodnością traci wartość zjednoczenia w miłości, a staje się tylko obustronnym używaniem seksualnym. Współżycie płciowe mężczyzny i kobiety pociąga za sobą możliwość poczęcia biologicznego i prokreacji, jest to naturalny skutek stosunku małżeńskiego. Skutek ten jednakże nie zawsze musi nastąpić. Zależy on od całego splotu warunków, które człowiek może rozpoznać i do których może stosować swe postępowanie. Nie mamy żadnych podstaw ku temu, aby utożsamiać każdy akt współżycia seksualnego z "koniecznością" poczęcia. Ustalone nawet z naukową dokładnością prawa biologiczne opierają się zawsze na indukcji niezupełnej i nie wykluczają pewnej przygodności, gdy chodzi o związki pomiędzy konkretnym stosunkiem płciowym danej pary osób a poczęciem biologicznym. Nie można, przeto stawiać małżonkom wymagania, aby w każdym swoim stosunku pozytywnie chcieli prokreacji. W związku z tym przesadne byłoby takie stanowisko w etyce: stosunek małżeński jest dopuszczalny i godziwy tylko pod tym warunkiem, że x i y chcą przezeń potomstwa. Byłoby to stanowisko niezgodne z porządkiem natury, który właśnie wyraża się w pewnej przygodności, gdy chodzi o związek współżycia płciowego z rozrodczością u poszczególnych par małżeńskich. Oczywiście, że słuszne jest dążenie do jakiegoś opanowania tej przygodności i uchwycenia z możliwie największą pewnością związku pomiędzy określonym stosunkiem małżeńskim a możliwością poczęcia - dążenie to stanowi sam rdzeń właściwie pojętego "świadomego macierzyństwa". 
Wracając jeszcze do wspomnianego stanowiska: stosunek małżeński jest dopuszczalny i godziwy pod tym tylko warunkiem, że x i y zamierzają przezeń doprowadzić do prokreacji, trzeba zauważyć, że stanowisko takie może zawierać w sobie ukryty utylitaryzm (osoba jako środek do celu - o czym już była mowa w rozdziale I), a wówczas kolidowałoby z normą personalistyczną. Współżycie małżeńskie wypływa i winno wypływać z wzajemnej miłości oblubieńczej. Jest ono potrzebne miłości, a nie tylko prokreacji. Małżeństwo jest instytucją miłości, a nie tylko płodności. Współżycie małżeńskie zaś samo w sobie jest stosunkiem między-osobowym, jest aktem miłości oblubieńczej, dlatego też intencja i uwaga winny być skierowane w stronę drugiej osoby, w stronę jej prawdziwego dobra. Nie wypada skierowywać tej intencji i uwagi w stronę możliwego (in potentia) następstwa stosunku, zwłaszcza gdyby to łączyło się z odwróceniem uwagi i intencji od współmałżonka. Dlatego też z pewnością nie chodzi o nastawienie: "Spełniamy ten akt, wyłącznie, aby być rodzicami". Wystarczy zupełnie nastawienie: "Spełniając ten akt, wiemy, iż możemy stać się ojcem i matką i jesteśmy na to gotowi". Jedynie takie nastawienie jest zgodne z miłością i umożliwia jej wspólne przeżycie. Samo stawanie się matką i ojcem dokonuje się tylko przy sposobności aktu małżeńskiego; on sam powinien być aktem miłości, aktem zjednoczenia osób, a nie tylko "narzędziem" czy "środkiem" prokreacji. 


Jeśli jednak jakieś przeakcentowanie intencji samej prokreacji zdaje się kłócić z właściwym charakterem, współżycia małżeńskiego, to tym bardziej kłóci się z nim pozytywne wykluczenie prokreacji (raczej możliwości prokreacji). Pewne przeakcentowanie intencji prokreacji tłumaczy się w zupełności w małżeństwie przez długi czas bezdzietnych; nie stanowi ono wówczas jakiegoś wypaczenia aktu miłości, raczej uwydatnia tylko naturalny związek miłości z rodzicielstwem. Natomiast pozytywne wykluczenie możliwości poczęcia odbiera wprost współżyciu małżeńskiemu ów potencjalny charakter rodzicielski - w pełni usprawiedliwiający to współżycie przede wszystkim wobec samych osób biorących w nim udział - który sprawia, że uznają je za wstydliwe i czyste. Kiedy mężczyzna i kobieta, współżyjąc z sobą po małżeńsku, pozytywnie wykluczają możliwość ojcostwa i macierzyństwa, wówczas przez to samo intencja każdego z nich odwraca się również od osoby, a skierowuje się na samo używanie: znika "osoba współtworząca miłość", a pozostaje tylko "partner przeżycia erotycznego". I to jest najgruntowniej sprzeczne z właściwą orientacją aktu miłości. Uwaga i intencja w związku z tym aktem winny być skierowane ku samej osobie, wola przejęta jej dobrem, uczucie pełne afirmacji jej właściwej wartości. Wykluczając pozytywnie możliwość prokreacji we współżyciu małżeńskim, mężczyzna i kobieta nieuchronnie przesuwają całe przeżycie w stronę samej przyjemności seksualnej. Treścią przeżycia staje się wówczas "używanie", podczas gdy winno nim być właśnie "miłowanie", a używanie (w drugim znaczeniu słowa "używać") winno tylko towarzyszyć aktowi małżeńskiemu. 
Przez sam fakt pozytywnego wykluczania możliwości rodzicielskich ze współżycia małżeńskiego skierowuje się intencję w stronę samego "używać". Wystarczy zdać sobie sprawę z tego, na czym polega to, co tutaj nazywamy "pozytywnym wykluczaniem" możliwości prokreacji jest to po prostu wykluczanie jej w sposób sztuczny. Człowiek jako istota rozumna może tak pokierować współżyciem małżeńskim, aby ono nie spowodowało prokreacji. Może to uczynić dostosowując się do okresów płodności i bezpłodności u kobiety, tzn. współżyjąc w okresach bezpłodności, a zaprzestając współżycia w okresach płodności. Prokreacja jest wówczas wykluczona w drodze naturalnej. Mężczyzna i kobieta nie stosują żadnego zabiegu ani żadnego środka "sztucznego" w tym celu, aby uniknąć poczęcia. Dostosowują się tylko do samej prawidłowości natury, do panującego w niej porządku - okresowość płodności u kobiety jest elementem tego porządku. Prokreacja w okresie płodności jest z natury umożliwiona, w okresie bezpłodności jest z natury wykluczona. Czymś innym jednakże będzie pozytywne wykluczenie prokreacji przez człowieka działającego wbrew porządkowi i prawidłowości natury. O pozytywnym wykluczeniu prokreacji trzeba mówić wtedy, gdy mężczyzna i kobieta (sam mężczyzna przy aprobacie kobiety lub też sama kobieta przy aprobacie mężczyzny) stosują owe "sztuczne" zabiegi czy środki zmierzające do uniemożliwienia prokreacji. Ponieważ owe środki są sztuczne, przez to droga do wykluczenia prokreacji sprzeciwia się "naturalności" współżycia małżeńskiego, czego nie można twierdzić o wykluczaniu prokreacji wówczas, gdy stanowi ono konsekwencję dostosowania się do okresów płodności i bezpłodności. Jest to zasadniczo "zgodne z naturą". Czy przez to samo już nie stanowi "pozytywnego" wykluczenia prokreacji, które właśnie posiada negatywną kwalifikację moralną? Aby na to odpowiedzieć, trzeba jeszcze dość gruntownie rozważyć od strony etycznej problem tzw. wstrzemięźliwości okresowej - czynimy to w punkcie następnym. 

Zbierając to wszystko, do czego doprowadziła nas ostatnia analiza, trzeba stwierdzić, że zachodzi ścisły związek pomiędzy naturalną rozrodczością a kulturą rodzicielstwa w życiu małżeńskim. Współżycie płciowe małżonków niesie z sobą możliwość prokreacji i dlatego ich miłość w akcie takiego współżycia domaga się włączenia możliwości rodzicielstwa, macierzyństwa i ojcostwa. Pozytywne wykluczenie owej możliwości jest przeciwne nie tylko porządkowi natury, ale równocześnie także samej miłości - zjednoczeniu kobiety i mężczyzny na poziomie prawdziwie osobowym. Sprawia ono, bowiem, że samo "używanie" seksualne pozostaje wówczas treścią aktu małżeńskiego. Trzeba podkreślić, że tylko i wyłącznie pozytywne wykluczenie możliwości prokreacji wywołuje takie następstwo. Jak długo bowiem mężczyzna i kobieta w małżeństwie, współżyjąc z sobą płciowo, nie stosują żadnych zabiegów i sztucznych środków zmierzających do wykluczenia prokreacji in lootentia, tak długo zachowują w swej świadomości i woli owo "mogę być ojcem", "mogę być matką". Wystarczy, że gotowi są przyjąć fakt poczęcia, nawet jeśli go sobie w danym wypadku "nie życzą". Nie jest konieczne, aby wyraźnie chcieli prokreacji. Mogą też współżyć po małżeńsku nawet pomimo stałej czy okresowej niepłodności. Sama, bowiem niepłodność nie wyklucza tej postawy wewnętrznej "mogę", tj. "jestem gotów - jestem gotowa" przyjąć fakt poczęcia, jeśli ono nastąpi. Inna rzecz, jeśli cno nie następuje, gdyż przez naturę jest wykluczone. Współżyją przecież i starzy małżonkowie, którzy już nie mogą fizycznie biorąc stać się rodzicami - prokreacja z natury jest wykluczana. Pomijając jednak takie okoliczności, na które człowiek nie ma wpływu swą wolą, należy przyjąć, że wskazana wyżej postawa wewnętrzna usprawiedliwia współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie (usprawiedliwia, czyli "czyni sprawiedliwym"); usprawiedliwia je wobec nich samych wzajemnie i wobec Boga-Stwórcy. W tym wyraża się właściwa wielkość osoby ludzkiej, że życie seksualne potrzebuje tak gruntownego usprawiedliwienia. Nie może być inaczej. Człowiek musi pogodzić się ze swą naturalną wielkością. Właśnie wówczas, gdy tak głęboko wchodzi w porządek natury, gdy zanurza się niejako w jej żywiołowych procesach, nie może zapominać o tym, że jest osobą. Niczego w nim nie rozwiąże sam instynkt, wszystko apeluje do jego "wnętrza", do rozumu i odpowiedzialności. W szczególny zaś sposób apeluje do niej ta miłość, która stoi u kolebki stawania się rodzaju ludzkiego. Odpowiedzialność za miłość - na co szczególną uwagę zwracamy w tych rozważaniach - wiąże się jak najściślej z odpowiedzialnością za prokreację. Dlatego nie sposób oderwać tutaj miłości od rodzicielstwa. Gotowość na nie stanowi konieczny warunek miłości. 

Wstrzemięźliwość okresowa
Metoda i interpretacje
Z dotychczasowych rozważań wynika, że współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie ma wartość miłości, czyli prawdziwie osobowego zjednoczenia tylko wówczas, kiedy oboje nie wykluczają pozytywnie możliwości prokreacji, kiedy w ich świadomości i woli towarzyszy temu współżyciu owo "mogę być ojcem", "mogę być matką". Jeśli tego brak, to mężczyzna i kobieta powinni zrezygnować ze współżycia. Tak, więc należy zrezygnować z niego, gdy "nie mogą" czy też "nie chcą", gdy "nie powinni" być ojcem i matką. Są przeróżne sytuacje, które mieszczą się w cudzysłowach. Ilekroć jednak wypada mężczyźnie i kobiecie zrezygnować ze współżycia małżeńskiego oraz z tych przeżyć miłosnych o charakterze zmysłowo-seksualnym, jakie mu towarzyszą, musi dojść do głosu wstrzemięźliwość, ona, bowiem warunkuje miłość, czyli takie odniesienie wzajemne mężczyzny i kobiety (zwłaszcza mężczyzny do kobiety), jakiego domaga się rzetelna afirmacja wartości osoby. Przypomnijmy, że problematyka wstrzemięźliwości była rozważana w rozdziale poprzednim w związku z cnotą umiarkowania - temperantia. Cnota ta jest na swój sposób trudna, wypada, bowiem opanować poruszenia zmysłowości, w których dochodzi do głosu potężny popęd, a także nieraz wrażliwość uczuciową, która pozostaje w bliskim związku z samą miłością mężczyzny i kobiety, jak to widzieliśmy w analizie tej miłości. 
Wstrzemięźliwość małżeńska jest o tyle trudniejsza od wstrzemięźliwości poza małżeństwem, że małżonkowie przyzwyczajają się do współżycia płciowego zgodnie z naturą stanu, który świadomie wybrali. Z chwilą, gdy rozpoczęli współżycie małżeńskie, tworzy się nawyk i stała skłonność, powstaje wzajemne zapotrzebowanie na to, aby współżyć. Zapotrzebowanie to jest normalnym przejawem miłości, i to bynajmniej nie tylko w znaczeniu zmysłowo-seksualnym, ale również w znaczeniu osobowym. Mężczyzna i kobieta w małżeństwie w szczególny sposób przynależą do siebie, są "jednym ciałem" (Rdz 2,24), a wzajemne zapotrzebowanie osoby na osobę wyraża się również w potrzebie współżycia płciowego. Wobec tego rezygnacja ze współżycia musi napotykać pewne opory i trudności. Z drugiej strony zaś, nie rezygnując ze współżycia małżeńskiego, mogą doprowadzić do nadmiernego rozrostu ilościowego swej rodziny. Problem jest nad wyraz aktualny. Na tle panujących dzisiaj stosunków obserwujemy, bowiem jakiś kryzys rodziny w znaczeniu dotychczasowym, tradycyjnym - rodziny licznej, opartej przede wszystkim na pracy zarobkowej ojca, od wewnątrz zaś podtrzymywanej przez matkę - serce rodziny. Konieczność czy choćby sama możliwość pracy zawodowej kobiet zamężnych zdaje się być głównym symptomem tego kryzysu, nie jest to oczywiście symptom wyizolowany od innych: na sytuację tę składa się wiele czynników różnej natury. 

Pomijając szersze omówienie tego problemu, który leży nieco opodal głównego tematu naszej książki, choć niewątpliwie bardzo z nim się łączy, trzeba tylko zaznaczyć, iż właśnie wobec wyżej wymienionych okoliczności postulat ograniczania potomstwa bywa stawiany z wielką natarczywością. Jak już wspomnieliśmy w rozdziale I, jest on związany z nazwiskiem T. Malthusa, autora książki pt. Prawo ludności, stąd mowa o maltuzjanizmie: względy ekonomiczne przemawiają za koniecznością ograniczania urodzin, środki utrzymania rosną bowiem w postępie arytmetycznym i dlatego nie nadążają za przyrostem naturalnym, który idzie w postępie geometrycznym74 . Sformułowany w ten sposób pogląd trafił na grunt umysłowości urabianej przez sensualistyczny empiryzm oraz związany z nim utylitaryzm i na tym gruncie wydał nowy owoc w postaci tzw. neo-maltuzjanizmu. Znamy z rozdziału I (punkt: Krytyka utylitaryzmu) ten pogląd, wedle, którego rozum ma człowiekowi służyć do wyliczenia możliwego w całym życiu maksimum przyjemności przy możliwym minimum przykrości, w tym, bowiem zawiera się synonim powierzchownie rozumianego "szczęścia". Skoro współżycie seksualne przynosi mężczyźnie i kobiecie tak wielką sumę przyjemności, wręcz rozkoszy, przeto należy znaleźć środki do tego, aby mogli z niego nie rezygnować także wówczas, gdy nie chcą potomstwa, gdy "nie mogą" być ojcem i matką (w znaczeniu określonym powyżej). Jesteśmy u początku wielu metod" neomaltuzjańskich. Rozum ludzki, bowiem orientując się w przebiegu całego procesu współżycia płciowego oraz związanej z nim rozrodczości, może istotnie znaleźć różne środki prowadzące pozytywnie do wykluczenia prokreacji. Neomaltuzjanizm wskazuje przede Wszystkim na środki takie, które w jakiś sposób naruszają normalny, "naturalny" przebieg całego procesu współżycia płciowego mężczyzny i kobiety. 

Rzecz jasna, iż znajdujemy się wtedy w konflikcie z zasadą wyprowadzoną w poprzednim punkcie tego rozdziału (Rozrodczość a rodzicielstwo). Współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie znajduje się na poziomie osobowego zjednoczenia w miłości tylko pod tym warunkiem, że nie wykluczają oni pozytywnie możliwości prokreacji i rodzicielstwa. Kiedy pozytywnie wykluczyć owo "mogę być ojcem", "mogę być matką" w świadomości i woli mężczyzny i kobiety, wówczas w stosunku małżeńskim pozostaje (obiektywnie biorąc) samo używanie seksualne. 

W takim razie osoba (np. x) staje się dla drugiej osoby (y) przedmiotem użycia, co sprzeciwia się normie personalistycznej. Człowiek posiada rozum nie po to przede wszystkim, aby mógł wyliczyć maksimum przyjemności w swym życiu, ale przede wszystkim po to, aby mógł poznać prawdę obiektywną, aby na tej prawdzie opierał zasady posiadające znaczenie bezwzględne (normy) i nimi się z kolei w życiu kierował. Wtedy żyje w sposób godny tego, kim jest - żyje w sposób "godziwy"75 . Moralność ludzka nie może opierać się na samej użyteczności, ale musi sięgać do godziwości. Godziwość zaś domaga się uznania ponad-użytkowej wartości osoby: w tym miejscu najwyraźniej "godziwość" jest przeciw samej "użyteczności". Zwłaszcza w dziedzinie seksualnej nie wystarczy stwierdzić, że dany sposób postępowania jest "użyteczny", trzeba stwierdzić, czy jest on "godziwy". Jeśli zaś mamy stać konsekwentnie na gruncie godziwości oraz związanej z nią normy personalistycznej, to jedyną "metodą" regulacji poczęć we współżyciu małżeńskim może być tylko wstrzemięźliwość. Kto nie chce skutku, unika przyczyny. Skoro przyczyną poczęcia w znaczeniu biologicznym jest stosunek płciowy małżonków, zatem jeśli wykluczają poczęcie, winni wykluczyć też sam stosunek, winni zeń zrezygnować. Zasada wstrzemięźliwości małżeńskiej jest pod względem etycznym przejrzysta, chodzi jeszcze o problem tzw. wstrzemięźliwości okresowej. 

Powszechnie wiadomo, że płodność biologiczna kobiety jest okresowa. Zachodzą u niej z natury okresy bezpłodności, które pozwalają się w sposób stosunkowo prosty oznaczyć. Trudności powstają, gdy chodzi o stosowanie ogólnych reguł dla poszczególnych kobiet. To sprawa osobna, w tej chwili jednak interesuje nas zagadnienie czysto etyczne: skoro kobieta i mężczyzna dostosowują swą wstrzemięźliwość małżeńską do wymienionych okresów bezpłodności w taki sposób, że współżyją po małżeńsku właśnie wówczas, gdy przewidują, iż na podstawie praw biologicznych nie będą rodzicami, czy można wówczas twierdzić, że we współżycie małżeńskie wnoszą gotowość rodzicielską, właśnie owo "mogę być ojcem", "mogę być matką"? Przecież współżyją po małżeńsku właśnie z tą myślą, aby nie być ojcem i matką, dlatego właśnie wybierają okres domniemanej bezpłodności kobiety. Czyż wówczas nie wykluczają "pozytywnie" możliwości prokreacji? Dlaczego metoda naturalna ma się pod względem moralnym różnić od metod sztucznych, skoro wszystkie prowadzą do tego samego celu: do wykluczenia prokreacji w życiu małżeńskim? 

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przede wszystkim uwolnić się od wielu skojarzeń, które niesie z sobą wyrażenie "metoda"; mówiąc o metodzie naturalnej, stosuje się często ten sam punkt widzenia, co przy "metodach sztucznych", tzn. wyprowadza się ją z założeń utylitaryzmu. 

W tym ujęciu metoda naturalna byłaby również tylko jednym ze środków zmierzających do zapewnienia maksimum przyjemności, jedynie na innej drodze niż metody sztuczne. Tutaj właśnie leży zasadniczy błąd. Okazuje się, że nie wystarczy w tym wypadku mówić o metodzie, ale trzeba koniecznie dołączyć odpowiednią jej interpretację. Wówczas dopiero można odpowiedzieć na pytania postawione powyżej. Otóż wstrzemięźliwość okresowa jako sposób regulacji poczęć

jest dopuszczalna z tej racji, że w niej zostają ocalone wymagania normy personalistycznej, a 
dopuszczalność jej obwarowana jest pewnymi zastrzeżeniami. 
Gdy chodzi o 1, wymagania normy personalistycznej, jak to już stwierdzono poprzednio, idą w parze z zachowaniem porządku natury we współżyciu małżeńskim. Metoda naturalna w odróżnieniu od metod sztucznych w dążeniu do regulacji poczęć wykorzystuje te okoliczności, w których poczęcie biologiczne z natury rzeczy nie może nastąpić. Wobec tego sama "naturalność" współżycia małżeńskiego nie zostają naruszona, metody sztuczne natomiast naruszają samą "naturalność" współżycia. Tutaj bezpłodność jest wyprowadzona z samych zasad płodności, tam zostaje narzucona wbrew naturze76 . Dodajmy, że zagadnienie to ściśle łączy się z problemem sprawiedliwości względem Stwórcy (problem ten zostanie jeszcze przeanalizowany, aby wydobyć jego sens personalistyczny). Ów personalistyczny walor wstrzemięźliwości okresowej jako metody regulacji poczęć uwydatnia się nie tyle jeszcze w, zachowaniu "naturalności" współżycia, ile w tym, że podstawą jej w woli zainteresowanych osób musi być odpowiednio dojrzała cnota. I tu właśnie ujawnia się znaczenie interpretacji: interpretacja utylitarystyczna wypacza istotę tego, co nazywamy "metodą naturalną". Istotą, bowiem tej metody jest, że opiera się ona na wstrzemięźliwości jako na cnocie, która - jak wykazano w rozdziale poprzednim - bardzo ściśle związana jest z miłością osoby. 

Z istotą wstrzemięźliwości jako cnoty łączy się to przeświadczenie, że miłość mężczyzny i kobiety niczego nie traci na doraźnej rezygnacji z przeżyć miłosnych, wręcz przeciwnie - zyskuje: zjednoczenie osób staje się głębsze, ugruntowane w zasadniczej mierze na afirmacji wartości osoby, a nie tylko na samym przywiązaniu seksualnym. Wstrzemięźliwość jako cnota nie może być pojmowana jako "środek antykoncepcyjny". 

Praktykujący ją małżonkowie gotowi są rezygnować ze współżycia seksualnego również z innych motywów (np. religijnych), nie tylko w tym celu, aby uniknąć potomstwa. Wstrzemięźliwość interesowna, wstrzemięźliwość "z wyliczenia", budzi wątpliwości. Winna ona tak jak każda inna cnota być bezinteresowna, skoncentrowana na samej "godziwości", nie tylko "użyteczności". Bez tego nie znajdzie miejsca w prawdziwej miłości osób. Jak długo wstrzemięźliwość nie jest cnotą, tak długo wobec miłości występuje jako "byt obcy". Miłość mężczyzny i kobiety musi dojrzeć do wstrzemięźliwości, a wstrzemięźliwość - nabrać dla nich znaczenia konstruktywnego jako czynnik kształtujący miłość. Dopiero wówczas "metoda naturalna" znajduje pokrycie w osobach, tajemnica jej, bowiem, leży w praktykowaniu cnoty, sama "technika" niczego, tutaj nie rozwiązuje. 

Zaznaczono powyżej, (2), iż metoda naturalna może być dopuszczona tylko z pewnymi zastrzeżeniami. Chodzi mianowicie, o stosunek do rodzicielstwa. Jeśli wstrzemięźliwość ma być cnotą, a nie tylko "metodą" w znaczeniu utylitarystycznym, to nie może przyczyniać się do zniszczenia samej gotowości rodzicielskiej u mężczyzny i kobiety, którzy jako małżonkowie współżyją ze sobą "po małżeńsku". Owo bowiem "mogę być ojcem", "mogę być matką" usprawiedliwia fakt współżycia małżeńskiego, stawia go na wysokości prawdziwego zjednoczenia osób. I dlatego nie można mówić o wstrzemięźliwości jako cnocie wówczas, gdy małżonkowie wykorzystują okresy biologicznej bezpłodności jedynie w tym celu, aby w ogóle nie mieć dzieci, gdy dla swej wygody współżyją tylko i wyłącznie w tych okresach. Byłoby to stosowanie "metody naturalnej" wbrew naturze - zarówno obiektywny porządek natury, jak i sama istota miłości sprzeciwiają się takiemu postawieniu sprawy77 . 

Dlatego też o ile można wstrzemięźliwość okresową traktować, jaka "metodę" w tej dziedzinie, to tylko i wyłącznie jako metodę regulacji poczęć, a nie jako metodę unikania rodziny. Bez zrozumienia istoty rodziny nie sposób pojąć etycznej prawidłowości tego zagadnienia. Instytucja rodziny jest ściśle związana z rodzicielstwem mężczyzny i kobiety, współ-żyjących z sobą po małżeńsku. Rodzina jest społecznością naturalną, która w swym istnieniu i działaniu pozostaje bezpośrednio w zależności od rodziców. Rodzice tworzą rodzinę jako dopełnienie i rozszerzenie swej miłości. Stworzyć rodzinę to znaczy stworzyć społeczność, rodzina bowiem: z natury jest społecznością, owszem - społeczeństwem, a jeśli nie jest społeczeństwem, nie jest sobą. 

Do tego zaś, aby być społeczeństwem, potrzebuje rodzina pewnej liczebności. Okazuje się to najbardziej, gdy chodzi o wychowanie dzieci. Rodzina jest, bowiem instytucją wychowawczą, w ramach, której nowy człowiek kształtuje swą osobowość. Dla prawidłowego ukształtowania tej osobowości jest rzeczą bardzo ważną, aby nie był sam, ale by tkwił w naturalnej społeczności. Mówi się czasem, że "łatwiej wychować kilkoro niż jedynaka", i mówi się też, że "dwoje to jeszcze nie społeczność, to dwójka jedynaków". Rodzice obejmują w wychowaniu rolę kierowniczą, pod tym kierownictwem jednak dzieci wychowują się same, przez to zwłaszcza, że tkwią i rozwijają się w ramach społeczności dziecięcej - w gromadce rodzeństwa. 

Ten moment musi być brany przede wszystkim pod uwagę przy regulacji poczęć. Wszelkie społeczeństwo - państwo, naród, w którym rodzinie wypada bytować - winno zabiegać o to, aby rodzina naprawdę mogła być społecznością. Równocześnie zaś sami rodzice winni dbać o to, aby przez ograniczanie poczęć nie wyrządzić krzywdy własnej rodzinie i społeczeństwu. Przecież ono również zainteresowane jest w odpowiedniej liczebności rodziny. Minimalistyczna postawa małżonków, zasada życia ułatwionego, musi przynosić szkody moralne zarówno ich rodzinie, jak i całemu społeczeństwu. W każdym razie ograniczanie poczęć w życiu małżeńskim nie może być równoznaczne z przekreślaniem postawy rodzicielskiej. Z punktu widzenia rodziny wstrzemięźliwość okresowa jako metoda regulacji poczęć jest dopuszczalna o tyle, o ile nie kłóci się z rzetelną postawą rodzicielską. 

Zachodzą wszakże takie okoliczności, w których właśnie postawa ta domaga się rezygnacji z rodzicielstwa, a dalsze powiększanie rodziny byłoby niezgodne z tą postawą. Mężczyzna i kobieta, kierując się prawdziwą troską o dobro swej rodziny i pełnym poczuciem odpowiedzialności za rodzenie, utrzymywanie i wychowywanie swych dzieci, ograniczają wówczas swe współżycie małżeńskie, rezygnują z niego w tych okresach, w których mogłoby ono przynieść nowe poczęcie, w konkretnych warunkach bytowania małżeństwa i rodziny niewskazane78 . 

Gotowość rodzicielska wyraża się również w tym, że małżonkowie nie usiłują uniknąć poczęcia za wszelką cenę - gotowi są je przyjąć, jeśli wbrew przewidywaniom nastąpi. Owa gotowość, "mogę być ojcem", "mogę być matką" przenika ich świadomość i wolę nawet wówczas, gdy nie życzą sobie poczęcia, gdy decydują się na współżycie właśnie w okresie, w którym można przewidywać, że ono nie nastąpi. 

Ta gotowość w skali konkretnego aktu małżeńskiego w połączeniu z ogólnym (tj. w skali całego małżeństwa) nastawieniem rodzicielskim przesądza o wartości moralnej "metody" okresowej wstrzemięźliwości. Nie można wówczas mówić o jakimś zakłamaniu, zafałszowaniu prawdziwej intencji, nie można twierdzić, iż mężczyzna i kobieta wbrew Stwórcy nie chcą być ojcem i matką, skoro niczego takiego sami nie czynią, co by tę możliwość z ich strony pozytywnie wykluczało (wiadomo zaś, że mogliby to uczynić). W tym wypadku nie stosują wszelkich środków prowadzących do danego celu, tych mianowicie, które wyraźnie kłócą się z postawą rodzicielską, a przeto odbierają współżyciu małżeńskiemu wartość miłości, pozostawiając tylko wartość "używania". 


PRZYPISY: 


[«] Por. Myśli o małżeństwie. "Znak" 7: 1957 s. 595-604. 
[«] "Rodzina jest tym miejscem, w którym każdy człowiek pojawia się w swej jedyności i niepowtarzalności [podkr. Autora]. Jest ona - i powinna być - takim szczególnym układem sił, w którym każdy człowiek jest ważny i potrzebny ze względu na to, że jest, i ze względu na to, kim jest - układem najgłębiej "człowieczym", zbudowanym na wartości osoby i na tę wartość wszechstronnie nastawionym" (Rodzina jako "communio personarum". 
"Ateneum Kapłańskie" 66: 1974 t. 83 s. 348). 
[«] U podstaw międzyosobowej communio leży właściwa człowiekowi jako osobie (zakładająca strukturę samo-posiadani i samo-panowania) "zdolność do dawania siebie, do stawania się darem dla drugich" (O znaczeniu miłości oblubieńczej s. 166). Jednakże, "jeżeli ów bezinteresowny dar siebie ma pozostać darem i realizować się jako dar w relacji międzyosobowej, [...] musi on być nie tylko "dawany", lecz także i "odbierany" w całej swojej prawdzie i autentyczności [podkr. Autora]" (Rodzina jako "communio personarum" s. 355). Do prawdy tej należy to, iż człowiek dając siebie, (co bynajmniej nie znaczy: "pozbawiając siebie ontycznej niedostępności" - por. O znaczeniu miłości oblubieńczej s. 165-168) traci niejako prawo do siebie na rzecz osoby, której się dał. Stąd zarówno "sięganie po cudzą własność" (po cudzego męża lub żonę), jak i dawanie przez małżonka (małżonkę) siebie komuś trzeciemu jest aktem swoistej kradzieży i tak głęboko uderza w międzyosobową wspólnotę miłości, jak głęboko konstytuuje tę wspólnotę bezinteresowny dar z siebie. "Nie można osoby pozbawić daru, jaki przynosi, nie można jej odbierać w tym dawaniu siebie tego, kim naprawdę ona jest i co naprawdę zamierza wyrazić swym działaniem" (Rodzina jako "communio personarum" s. 355). 
[«] "Ile razy śledzimy z uwagą całą liturgię tego sakramentu [małżeństwa przyp. Red.], staje przed nami dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, którzy przychodzą, aby wobec Boga wyrazić właśnie to, że konstytuują obiektywną sytuację, w której oboje mają stać się wzajemnie dla siebie darem jako małżonkowie. Do istoty tej sytuacji, która wówczas się wyraża, a przez to ostatecznie dojrzewa i konstytuuje jako sakrament, należy także współżycie małżeńskie. Jest ono zawarte w całokształcie tego powołania życiowego, które oboje wyznają wobec Boga jako swoją cząstkę z Jezusem Chrystusem we wspólnocie Kościoła. I przez to wyznanie niejako odbierają siebie wzajemnie z rąk Boga-Stwórcy i Odkupiciela. Odbierają siebie wzajemnie, aby byli dla siebie darem jako mąż i żona, a w tym zawiera się sakramentalne potwierdzenie prawa do współżycia seksualnego, które tylko w przymierzu małżeńskim może być prawidłową formą realizacji ogólnego "prawa daru" wpisanego w sam byt osoby przez Boga" (O znaczeniu miłości oblubieńczej s. 174). 
[«] "Usprawiedliwienie przez łaskę", tj. zwolnienie człowieka z "pierworodnego" długu, dokonuje się podstawowo i zasadniczo poprzez chrzest. Bunt pierwszych rodziców uszkodził jednak samą naturę człowieka fizyczną i moralną, co też z reguły jednostki ludzkie popycha do zaciągania rozlicznych win i osobistych długów wobec siebie nawzajem, a przede wszystkim wobec Boga, właściciela wszelkiego bytu. Ludzie z tego tytułu potrzebujący i pragnący usprawiedliwienia znajdują je w Chrystusie, bo tylko przez Niego i w Nim człowiek może być "całkiem w porządku" ze swym Stwórcą. Dokonuje się to zasadniczo poprzez sakrament pokuty, ale także poprzez pozostałe sakramenty, więc i przez małżeństwo chrześcijańskie. 
Obu tych rodzajów "usprawiedliwienia" mieszać nie należy z "usprawiedliwieniem" samego faktu seksualnego współżycia dokonującym się w obiektywnych i trwałych ramach zakreślonych przez instytucję małżeństwa jako sacramentum naturae, a więc na gruncie godziwości wyznaczonej przez prawo naturalne. 
[«] Norma personalistyczna odnosi się przede wszystkim do postawy podmiotu (benevolentia): należy zabiegać o dobro osoby-przedmiotu, a przynajmniej nie wolno podporządkowywać jej całkowicie własnym celom podmiotu. Wprowadzając jednak ten postulat w czyn (beneficentia), nie można afirmować osoby-przedmiotu inaczej, jak tylko realizując poszczególne dobra przedmoralne (życie, zdrowie itp.), które mają wartość o tyle, o ile służą osobie. Stąd można powiedzieć, iż wszelkie normy dotyczące realizacji tych dóbr (kategoria słuszności - por., przyp. 48) mają charakter teleologiczny: obowiązują, dlatego (i o tyle), że (i o ile) przestrzeganie ich przynosi osobie-przedmiotowi więcej dobra niż nieprzestrzeganie. Z tego jednak, że wartość osoby przewyższa wartość wszelkich dóbr przedmoralnych, nie wynika, że wszelkie normy nakazujące ich realizację dopuszczają wyjątki. Tym bardziej nie jest tak, aby podmiot mocą swej decyzji mógł ustanawiać, która norma danej sytuacji go obowiązuje. Właśnie ze sposobu powiązania dóbr przedmoralnych z dobrem osoby można odkryć określoną tych dóbr hierarchię, która jest stała w tej mierze, w jakiej stała jest natura ludzka. Efektywna afirmacja osoby-przedmiotu wymaga, więc ze strony podmiotu starannego rozpoznania rangi wchodzących w grę dóbr, przedmoralnych. Respekt wobec dóbr istotnie wiążących się z dobrem i rozwojem osoby ludzkiej wskazuje, w jakim stopniu postawa podmiotu jest rzeczywiście postawa miłości. 
[«] Por. przyp. 26. 
[«] Istotne dla sensu współżycia małżeńskiego powiązanie obu tych porządków podkreśla też encyklika Humanae vitae (por. zwł. nr 12). Dyskusja, jaką ta encyklika wywołała, dowodzi, jak trudno uchwycić tę szczególną dwu-znaczność aktu małżeńskiego, za którą stoi określona - w zasadniczych rysach identyczna w encyklice i w Miłości i odpowiedzialności - wizja osoby ludzkiej i miłości małżeńskiej. Nie wchodząc w szczegóły tej dyskusji, warto podkreślić sygnalizowaną przez K. Wojtyłę strukturalną różnicę obu tych porządków: porządek natury (rozumiany tu jako zespół względnie autonomicznych dynamizmów tkwiących w człowieku i służących przekazywaniu życia - por. s. 204-205) zmierza ku rozrodczości, zaś porządek osobowy wyraża się w miłości osób. W porządku natury zawarte jest odniesienie do określonego skutku aktu małżeńskiego (narodzenie człowieka), w porządku osobowym chodzi wprost i przede wszystkim o wyrażenie miłości osobie przez osobę. Ponieważ jednak ciało należy integralnie do ludzkiej osoby ("dotykając twojej ręki., dotykam ciebie") i przez nie wyraża ona postawę względem innych osób, stąd i sposób okazywania miłości musi respektować tę "wewnętrzną logikę", jaką się natura w człowieku rządzi. Właściwością, bowiem osoby ludzkiej - jak to pokazuje K. Wojtyła w Miłości i odpowiedzialności, a jeszcze wyraźniej w studium Osoba i czyn (por. zwłaszcza rozdział "Integracja osoby w czynie") - jest właśnie zdolność wprowadzania porządku natury w ramy porządku osobowego. Z nadrzędności tego ostatniego nie wynika bynajmniej moralne prawo do dowolnego manipulowania naturą przeciwnie, przestrzeganie jej podstawowych praw stanowi nieodzowny warunek możliwości prawdziwej i pełnej realizacji porządku osobowego. (Por. wcześniej s. 206-207, a także osobne artykuły Autora: Zagadnienie katolickiej etyki seksualnej oraz Osoba ludzka a prawo naturalne. "Roczniki Filozoficzne 18: 1970 z. 2 s. 53-59. 
Konsekwencją takich założeń antropologicznych w odniesieniu do etyki małżeńskiej jest między innymi - zawarta zarówno w Miłości i odpowiedzialności, jak i w Humanae vitae i wywołująca szczególnie ostre kontrowersje - negatywna ocena wszelkich takich metod regulacji poczęć, które próbują oderwać od siebie oba porządki i realizować miłość międzyosobową poprzez zniekształcenia owej logiki natury. 
Zaznaczona przez Autora różnica między porządkiem natury a porządkiem osoby przypomina znane w nowszej literaturze teologicznomoralnej rozróżnienie czynów na "akty spełniania" (Erfüllungshandlungen) i "akty wyrażania" (Ausdruckshandlungen). Współcześni autorzy skłonni są jednak traktować obie te kategorie rozłącznie, natomiast w koncepcji K. Wojtyły - zwłaszcza w odniesieniu do miłości małżeńskiej - mówić należy raczej o dwu "wymiarach" czynu: "skutkowym" (właściwym porządkowi natury) oraz "wyrażania" (specyficznie osobowym), przy czym oba te wymiary winny być - jak wspomniano - w odpowiedni sposób z sobą harmonizowane. 
[«] "Oczywiście, że nie można przyjąć, by mężczyzna i kobieta (wyjąwszy wypadki nabytej lub wrodzonej bezpłodności) łączyli się w małżeństwo przede wszystkim w celu wzajemnego dopełnienia czy też obustronnego uzupełnienia się (mutuums adiutorium), to, bowiem nie jest zgodne z planem Stwórcy zarówno w porządku natury, czyli w świetle rozumu, jak i w świetle Objawienia oraz w porządku łaski" (Zagadnienie katolickiej etyki seksualnej s. 16). 
[«] "Rodzicielstwo jest faktem wewnętrznym [podkr. Autora] w mężu i żonie jako ojcu i matce, których udziałem wraz z poczęciem i urodzeniem dziecka staje się nowa właściwość i nowy stan" (Rodzicielstwo jako "communio personarum". "Ateneum Kapłańskie" 67: 1975 t. 84 s. 17). "Dzieci wchodzą w małżeńską wspólnotę męża i żony także i po to, ażeby tę wspólnotę potwierdzić, umocnić i pogłębić. Tak, więc ich własny udział między-osobowy, communio personarum, doznaje tutaj wzbogacenia" (tamże s. 21). 
[«] Stosunek Stwórcy do tego rodzaju zachowania narzuca się rozumowi w sposób, jednoznaczny, podobnie jak bez trudności przewidzieć możemy reakcję jakiegoś ojca widzącego, że dziecko, któremu wręczył, np. kromkę chleba z powidłami, zjada tylko powidła, a chleb wyrzuca. Jeśli dziecku nie wolno sięgać tylko po to, co daje przyjemne przeżycie, gdy jest to połączone z tym, co służy życiu, o ileż bardziej nie godzi się tak czynić dorosłym! 
[«] Por. przyp. 26. 
[«] Nie jest to oczywiście całkiem ścisłe: gdy rodzi się nowy człowiek, rodzi się nie tylko nowy "żołądek do napełnienia", ale także nowy pracownik, niekiedy wynalazca i twórca urządzeń zwielokrotniających efektywność pracy. 
[«] Por. przyp. 60. 
[«] Natura - przypomnieć warto - nie jest tu rozumiana biologistycznie; chodzi tu, więc przede wszystkim o to, by inicjatywa osób ludzkich mieściła się w ramach tej "inicjatywy", jakiej wyrazem jest stwórczy porządek ukonstytuowany przez Boga. Inicjatywa ludzi "technicznie ubezskuteczniających" współżycie małżeńskie w ramach tych nie mieści się, i to dość wyraźnie. 
[«] Chodzi o postępowanie pozbawione dostatecznej racji moralnej, a więc bez obiektywnie ważnych powodów podyktowanych godnością osoby. Warunek ten wart jest podkreślenia, chroni, bowiem przed pochopnym wnioskiem, że współżycie małżeńskie osób bezpłodnych nie może być cnotliwe. 
[«] Unikanie rodzicielstwa w skali konkretnego faktu współżycia nie może być równoznaczne z unikaniem czy wręcz przekreślaniem rodzicielstwa w skali całego małżeństwa. Ten moment należy przede wszystkim wziąć pod uwagę" (Miłość i odpowiedzialność. Wyd. 1. Lublin 1960 s. 185).